Biorąc się za pięknie wydaną
„Moją podróż po Imperium”, spodziewałam się czegoś w rodzaju „Opowiedzcie, jak
tam żyjecie” – żywej, barwnej, dowcipnej relacji, być może bardziej
skoncentrowanej na reporterskiej obserwacji odwiedzanych miejsc, niż na
odnotowywaniu interakcji pomiędzy samymi uczestnikami wyprawy oraz pomiędzy nimi a tubylcami. Okazało się tymczasem, że z zaspokojenia mego apetytu na
reporterskie dokonania Lady Agathy niewiele będzie. Owa domniemana opowieść
podróżnicza jest bowiem literackim kolażem, skomponowanym przez wnuka autorki z
podzielonego na kawałki odnośnego fragmentu „Autobiografii” (o czym zresztą
tenże wnuk nawet w przedmowie nie wspomina, i jeśli nie przeczytamy do końca
stopki redakcyjnej, to ani chybi będziemy się zastanawiać, skąd, u licha,
wrażenie, że już te wszystkie początki rozdziałów znamy! Co prawda w nowym
tłumaczeniu poszczególne zdania brzmią nieco inaczej – niektóre nawet ładniej i
dobitniej, jak ta piękna maksyma: „Jeśli człowiek nie ryzykuje, by spełnić
swoje marzenia, gdy nadarza się okazja, to jego życie jest nic niewarte”[1] –
ale to wciąż ten sam tekst…), sporej liczby listów z podróży (głównie do matki
i siostry) i jeszcze większej liczby zdjęć.
Listy... no, cóż... jak wie każdy, komu tradycyjna epistolografia nie jest obca, w listach do rodziny niekoniecznie jesteśmy skłonni zamieszczać szczegółowe opisy nieba, roślinności, tłumu widzianego na targowisku czy w porcie etc.; piszemy raczej, gdzieśmy byli, cośmy robili, kto nam towarzyszył, z kim nas zapoznano, bacząc przy tym, by za bardzo pióra nie rozpuścić, bo wszakże list im grubszy, tym droższa wysyłka, cóż dopiero za granicę. No i to właśnie są takie listy: w mniej więcej 3/4 objętości złożone z wyliczenia osób obecnych w danym miejscu oraz ich zajęć w danym odcinku czasu. O prawie każdym nowym znajomym jedno-dwa zdania, ewentualnie z podsumowaniem: „bardzo przyjemna osoba”[2], „niezmiernie ciekawy człowieczek, a przy tym stary przyjaciel Lawsona”[3], „ona jest przemiła, on zaś jest architektem”[4]; więcej w zasadzie tylko, co poniekąd oczywiste, o dowódcy wyprawy, chimerycznym majorze Belcherze. O nowych miejscach na ogół również dość lapidarnie: „Harrismith to urocza mieścina, około sześć tysięcy stóp nad poziomem morza, z opadającymi łagodnie wzgórzami i przyjemną, odświeżającą bryzą”[5]; „(…) Melbourne. Pada deszcz – poza tym miasto przypomina wszystkie pozostałe”[6]; „Auckland trochę mnie rozczarowało – to »miasto królowej«, doskonale rozplanowane i tak dalej – lecz okolica nie jest tak wspaniała jak w Wellington”[7]. Tylko z rzadka trafiają się jakieś obszerniejsze opisy przyrody czy sprawozdania z ciekawych zdarzeń (np. zgubienia się ekipy podróżników na kilkudziesięciokilometrowej trasie przez australijskie pustkowia, wspinaczka na nowozelandzki szczyt) kreślone z tą samą werwą, z jaką przyszła Królowa Kryminału miała później tworzyć scenki rodzajowe, składające się na niepowtarzalny klimat jej powieści.
Listy... no, cóż... jak wie każdy, komu tradycyjna epistolografia nie jest obca, w listach do rodziny niekoniecznie jesteśmy skłonni zamieszczać szczegółowe opisy nieba, roślinności, tłumu widzianego na targowisku czy w porcie etc.; piszemy raczej, gdzieśmy byli, cośmy robili, kto nam towarzyszył, z kim nas zapoznano, bacząc przy tym, by za bardzo pióra nie rozpuścić, bo wszakże list im grubszy, tym droższa wysyłka, cóż dopiero za granicę. No i to właśnie są takie listy: w mniej więcej 3/4 objętości złożone z wyliczenia osób obecnych w danym miejscu oraz ich zajęć w danym odcinku czasu. O prawie każdym nowym znajomym jedno-dwa zdania, ewentualnie z podsumowaniem: „bardzo przyjemna osoba”[2], „niezmiernie ciekawy człowieczek, a przy tym stary przyjaciel Lawsona”[3], „ona jest przemiła, on zaś jest architektem”[4]; więcej w zasadzie tylko, co poniekąd oczywiste, o dowódcy wyprawy, chimerycznym majorze Belcherze. O nowych miejscach na ogół również dość lapidarnie: „Harrismith to urocza mieścina, około sześć tysięcy stóp nad poziomem morza, z opadającymi łagodnie wzgórzami i przyjemną, odświeżającą bryzą”[5]; „(…) Melbourne. Pada deszcz – poza tym miasto przypomina wszystkie pozostałe”[6]; „Auckland trochę mnie rozczarowało – to »miasto królowej«, doskonale rozplanowane i tak dalej – lecz okolica nie jest tak wspaniała jak w Wellington”[7]. Tylko z rzadka trafiają się jakieś obszerniejsze opisy przyrody czy sprawozdania z ciekawych zdarzeń (np. zgubienia się ekipy podróżników na kilkudziesięciokilometrowej trasie przez australijskie pustkowia, wspinaczka na nowozelandzki szczyt) kreślone z tą samą werwą, z jaką przyszła Królowa Kryminału miała później tworzyć scenki rodzajowe, składające się na niepowtarzalny klimat jej powieści.
Zdjęcia – statystycznie jedno na półtorej strony (ale są i dwustronicowe rozkładówki, i dwie-trzy małe fotki pomieszczone na połówce), razem dobrze ponad dwieście, nie wliczając w to reprodukcji listów, artykułów prasowych czy widokówek – tworzą kolekcję imponująca ilościowo, za to jakościowo dość przeciętną, i to nie ze względu na standard techniczny. Tego nie ma się co czepiać, bo przecież wykonywano je blisko sto lat temu, kiedy sprzęt i klisze były, jakie były. Chodzi raczej o rodzaj ujęć – taki sam, jak w albumie każdego zapalonego turysty, pstrykającego, co mu w obiektyw wpadnie, a w szczególności utrwalającego nieskończone podobizny swoich bliskich i znajomych we wdzięcznych pozach: na tle pejzażu albo jakiejś lokalnej osobliwości przyrodniczej czy architektonicznej, przy stole, na ławeczce, na plaży, na grzbiecie konia (a jeśli się trafi, to i słonia lub wielbłąda)… Z jednej strony to też trochę kwestia czasów, bo – jak się zdaje – świadomość, że zdjęcia będą czarno-białe, nie budziła w człowieku potrzeby uwieczniania roślinności, chmur, morza przy różnej pogodzie itd., gdyż z góry było wiadomo, że nie odtworzy tego, na co z zachwytem patrzył. Ale z drugiej – kwestia indywidualnego podejścia, bo wszak dzisiaj, choć barwna fotografia cyfrowa pozwala na wykonywanie zdjęć niezwykle wyraźnych i szczegółowych, i tak miliony ludzi na całym świecie poprzestają na fotografowaniu siebie i garstki innych osób w schemacie: „Iks i Igrek tu”, „Iks tam”, „Igrek przy tym i owym”. Powstały w ten sposób materiał jest zawsze cenną pamiątką dla potomków, za to tylko z rzadka czymś, co mogłoby zachwycić patrzących nań postronnych. Ci zatrzymają wzrok to na stroju z epoki, to na nieistniejącym już budynku czy pojeździe, ale wciąż powtarzanymi podobnymi ujęciami Iksów i Igreków po prostu się znudzą.
Zdeklarowani fani Lady Agathy na pewno znajdą tu coś dla siebie. A pozostali – cóż, muszą wiedzieć, że raczej nie powinni od tej pamiątkowej publikacji zaczynać poznawania jej twórczości; przyjdzie na to czas, gdy zostaną fanami…
[1] Agatha Christie, „Moja podróż po Imperium”, przeł. Marta Kisiel-Małecka, Wydawnictwo Dolnośląskie, 2013, s. 22.
[2] Tamże, s. 89.
[3] Tamże, s. 178.
[4] Tamże, s. 256.
[5] Tamże, s. 97.
[6] Tamże, s. 171.
[7] Tamże, s. 281.
W serwisie BiblioNETka opinię opublikowała Dot59.